Bobo Kaczmarek: Pomocnik tkacza spółdzielni „Wzór”

Mało kto potrafi tak opowiadać o piłce, jak Bobo. Dzieciak z Bałut, student z Gdańska, ceniony od Trójmiasta po Rotterdam za swój warsztat i podejście do życia asystent selekcjonera reprezentacji Polski, Leo Beenhakkera. Nikt inny nie odkrył tylu zdolnych chłopaków i nie opowiedział tylu smakowitych anegdot, co on. Dzięki niemu piłkarze zostawali po treningach, a kibice brali do rąk gazety. Gdyby nie istniał, trzeba byłoby go wymyślić. 

Dlaczego pojechał pan nad morze? Przecież z Łodzi bliżej do Warszawy.

Miałem dwanaście lat i trener Herbert Manowski zorganizował spotkanie z juniorami Arki Gdynia. Zagraliśmy bezpośrednio przed meczem zespołów seniorskich. Pierwszy raz w życiu byłem nad morzem, a morze było wtedy szafirowo-niebieskie. Na dzieciaku wychowanym na Bałutach robiło to  kosmiczne wrażenie o każdej porze dnia i nocy. Mieszkaliśmy w domkach kempingowych Gromady. O drugiej w nocy ktoś rzucił hasło: „Idziemy się kąpać!” Wskoczyliśmy między zardzewiałe u-booty. Dasz wiarę, że w 1962 roku jeszcze wystawały znad tafli wody? Nazajutrz w dresie mojego Startu stałem już na murawie stadionu w Gdyni. Na plażę było z niego jakieś dwie minuty marszu. Wtedy pomyślałem, Boże, ale ja bym chciał tu mieszkać! Nic więc dziwnego, że zrobiłem wszystko, żeby tu wrócić. Wyśpiewałem nawet gamę i przeszedłem egzamin z tańca na rytmice.

Trudno wyobrazić sobie większe poświęcenie.

Nie śmieszkuj, bo egzaminy na studia to nie była bułka z masłem. Przede wszystkim o mało co nie wylądowałem w wojsku, bo ten mój Start tak mi załatwiał studium wychowania fizycznego w Zgierzu, że dostałem bilet do wojska. Wyratował mnie Ludwik Sobolewski, załatwiając miejsce na Ekonomice Spółdzielczości Pracy. To uratowało mi życie, choć z drugiej strony, nigdy nie myślałem o tym że zostanę księgowym. Wszystko było jednak lepsze od kamaszy. Przemęczyłem się do zakończenia poboru. Zaniosłem flaszkę Żytniej z Pewexu mojemu opiekunowi i powiedziałem mu, że stamtąd spadam. Wyczytałem, że w Gdańsku powstał nowy kierunek. Biologia z wychowaniem fizycznym. Przyjechałem na egzaminy, a tam tysiąc osób. Osiem na jedno miejsce. Na „dzień dobry” testy z gier zespołowych. Siatkówka, koszykówka, piłka nożna, piłka ręczna. Potem bieg na kilometr i sprint na setkę, skok wzwyż, skok w dal, pchnięcie kulą. Do tego pływanie, a na wieki finał gimnastyka i rytmika. Skok przez konia! Podciąganie z martwego ciągu i na do  widzenia facet siedzący przy pianinie prosi, żebym wyśpiewał mu gamę. Więc śpiewam. Potem jeszcze kroki taneczne, wypracowanie z polskiego, egzamin z chemii lub biologii i… witamy pana na uczelni!

Krótko mówiąc, zdał pan śpiewająco.

Informację o tym, że się dostałem przekazali mi rodzice. Byłem na wakacjach na Mazurach i jak to młody chłopak zadzwoniłem, żeby dosłali mi parę złotych. W odpowiedzi usłyszałem, że mam jechać gdzieś pod Małdyty budować w czynie społecznym drogę. Obowiązek ten dotyczył studentów przyjętych na pierwszy rok Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Gdańsku. Tyle że z budowy drogi zwalniał papier potwierdzający wcześniejsze wykonywanie pracy.

Trener oczywiście taki kwit miał.

W Starcie Łódź byłem zatrudniony na lewym etacie pomocnika tkacza w spółdzielni „Wzór”. I ten glejt wyratował mnie od kładzenia asfaltu w środku wakacji. Pojechałem do Gdańska i od razu chciałem grać w Lechii, ale ówczesny trener, Jurek Słaboszewski powiedział, że studentów nie potrzebuje. Zresztą treningi kolidowały z zajęciami. Nie było szans, żeby to pogodzić. Pół roku nie grałem nigdzie, aż Wojtek Łazarek wziął mnie do pomocy przy Reprezentacji Województwa Gdańskiego.Trenowaliśmy na Kościerskiej i na obiektach WSWF-u. Z tej drużyny wyszło kilku naprawdę niezłych zawodników, którzy zdobywali mistrzostwa Polski, tyle że nie w Trójmieście. Mirek Tłokiński, Tomek Korynt, Zito Rozborski. Pracę przy tym zespole dzieliłem jeszcze z praktyką w MRKS-ie, który trener Wojciech Łazarek również prowadził. 

I po studiach i latach gry w piłkę wylądował pan w Stanach Zjednoczonych.

Z międzylądowaniem w Skandynawii. Ale nie wytrzymałem tam długo. W lidze halowej grałem razem ze Stanisławem Terleckim i Adamem Topolskim i Krzysztofem Sobieckim. Nie mogła do mnie dojechać  żona z synem, więc te Stany szybko zamieniłem na mój Gdańsk. Stan wojenny, czołgi na ulicach, Wałęsa na bramie stoczni i ja. Wreszcie w domu. Dziwnym, być może momentami upiornym, ale domu. Wojtek Łazarek zaproponował mi pracę drugiego trenera. Przenosił się do Szwecji i chciał mnie zrobić jedynką w Lechii. Miałem trzydzieści sześć lat, mało jak na ten zawód, więc trochę się tego bałem. Odmówiłem, nie byłem na to jeszcze przygotowany a zespół objęli Michał Globisz i Józef Gładysz a ja wróciłem do MRKS-u, do asystentury. Później Lechia obrała lot koszący w dół. Spadła ze Stasiem Stachurą, zresztą moim byłym trenerem z Łodzi i serdecznym przyjacielem. Propozycja została ponowiona. Jurek Klockowski, rugbysta z krwi i kości wcielił się w rolę mediatora. Będziesz sobie wprowadzał młodzież, dostaniesz czas. A że rugbyści nigdy nie kłamią, zgodziłem się. Tyle że sytuacja była opłakana. Ostatnie Karpaty miały trzy punkty, my pięć. A wokół nas rekiny finansowe. Iglopol, Hutnik Kraków, Widzew. Pamiętam, jak dziś sytuację, że dostajemy bramkę po centrze zza pola gry. Mój obrońca ma łzy w oczach i jakieś siedemnaście lat na karku. Piłka wyjeżdża za linię końcową nie o pół metra, nie o metr, ale o jakieś dwa. Bez wchodzenia w personalia, pytam, jak wam nie wstyd tak dzieci oszukiwać. Usłyszałem tylko:  A kto wam kazał grać dziećmi? Zajęliśmy dziewiąte miejsce. Barażowe. To były czasy, gdy brakowało pieniędzy na wszystko. Nasz kierownik zastawiał dowód rejestracyjny swojego auta, żeby było, jak pojechać na mecz wyjazdowy. Trafiliśmy na rentierów z Włókniarza Pabianice. Utrzymaliśmy się bez problemu i muszę powiedzieć, że miałem propozycję wyjazdu na Igrzyska Olimpijskie z kadrą Janusza Wójcika. Ale włączyła mi się akcja: “Żeromski i szklane domy”. Chciałem awansować z Lechią do ekstraklasy, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. 

To co najlepsze, jako trener osiągnął pan jednak poza Trójmiastem.

Najpierw pojechałem do biednego, jak mysz kościelna Stomilu. Dwa tygodnie spałem na łóżku polowym w szatni. Wstyd było wrócić do Gdańska, ale postanowiłem zaryzykować. Skoro Sobolewski, którego nazwisko już raz tu padło, mógł zrobić drużynę bez pieniędzy, to czemu i ja nie mógłbym spróbować? Starałem się go naśladować, na tyle na ile potrafiłem. Szukałem piłkarzy, tam gdzie nikomu nie przyszłoby to do głowy. Kiedy wybrałem się do Szczytna, aby wykupić z Gwardii Cezarego Bacę, w oko wpadł mi jeszcze jeden zawodnik. Arab jakiś, czy inny Włoch? – pomyślałem w pierwszej chwili a on jak nie ruszy z piłką, jak nie uderzy na bramkę! Mecz oglądał ze mną mój znajomy z Arkonii, Henryk Wawrowski. Otworzyliśmy szeroko oczy. Widzisz to samo co ja? – zapytałem. Któryś ze starszych kibiców powiedział nam, że to Czereś, czyli Pele. Pele z Klewek. Jak się okazało trafił do Gwardii… ze Stomilu, bo któremuś z trenerów nie pasował do koncepcji. Przywrócenie go do świata żywych zajęło sporo wysiłku i czasu. Rano trenował z drużyną, wieczorem indywidualnie, albo z grupą juniorów. Na jesieni, grając w rezerwach przewracał się o własne nogi. Taki dostawał wycisk. Ale na wiosnę, już w pierwszej drużynie strzelił tuzin goli. Sam Stomil nie awansował, skończył sezon za Polonią Warszawa i Stalą Stalowa Wola. W klubie głośno mówiono, że na ekstraklasę ich nie stać. Fabryka opon zmieniała właściciela, jej nowy zarządca nie był zainteresowany utrzymywaniem piłkarzy. Na pół roku zamieniłem Stomil na Zawiszę, ale gdy w Olsztynie postanowili jednak zawalczyć o awans, ściągnęli mnie z powrotem. Na sześć kolejek przed końcem cel został osiągnięty. Czereś i Sokół trafili do pierwszej reprezentacji, Jackiewicz, Talik, Jurkowski i Róg do młodzieżówki. Na stadion przychodziło po siedemnaście tysięcy widzów. Po naszych zawodników ustawiła się kolejka chętnych.

Ale honorowym obywatelem miasta został pan w Grodzisku Wielkopolskim.

Po Hannie Suchockiej! Bo ona dostała honorowe obywatelstwo miasta chwilę wcześniej. Udało się tam zmontować pakę nie z tej ziemi. Sobol, Kriżanac, Przyroś, Mila, Kozłowski, o którym teraz być może mało kto pamięta, bo po ciężkim wypadku nie wrócił już do poważnej piłki a talent miał ogromny. Wieszcza ściągnąłem prosto z wczasów. Chciał już dać sobie spokój, ale udało się go przekabacić. W dwa miesiące schudł osiem kilo. Młodszym pokazywał jak Indianie w piłkę grają i przy okazji ryby łowią! Zawodnik kompletny! Do tego jeszcze Kozioł, Pawlak, pędzący po prawej nie dotykając ziemi Zając, po lewej Moskała, Piechniak. Zdobyliśmy wicemistrzostwo, najlepszą na koniec ligi Wisłę ograliśmy 2:0, Legię przy Łazienkowskiej z Okuką też 2:0. Zespół przejął po mnie Duszan Radolsky i z tymi chłopakami ograł między innymi Herthę Berlin i Manchester City.

I nagle ni z tego, ni z owego wsiadł pan w autobus i pojechał do Holandii.To było po zakończeniu pracy w Stomilu. Chciałem się uczyć a w Holandii pracowali wyśmieni fachowcy. Szukałem kogoś kto poda mi rękę, pomoże w pierwszych dniach. Pół Rotterdamu przeszukałem zanim trafiłem na ślad Włodzimierza Smolarka. W końcu w książce telefonicznej znalazłem numer telefonu i adres. Mieszkał w Lekkerkerk, z drugiej strony miasta podobnie jak wielu polskich piłkarzy. Tomek Iwan, Jurek Dudek. Jak Włodek wchodził do Legii za Andrzeja Strejlaua, to w meczu z Arką grał na mnie. W 1978 roku palneliśmy ich 3:0. Wtedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Gdy go odnalazłem, grał jeszcze wtedy w Utrechcie. Miał 39 lat. Umówiliśmy się na parkingu przed klubem. Poszliśmy z Włodkiem do managera generalnego Feyenoordu, Hansa Hagelsteina. Chwile pogadaliśmy i pojawił się w drzwiach pierwszy trener Wim van Hanegem – ten który w 1970 roku strzelił Legii bramkę w półfinale Pucharu Europejskich Mistrzów Krajowych a zaraz za nim Marcel Bout. – Spotykamy się zawsze półtorej godziny przed treningiem. Jak się spóźnisz, kupujesz kawę i ciastka. Magazynier zaraz dostarczy ci sprzęt sportowy – oświadczył van Hanegem. Tak rozpoczęła się na dobre moja przygoda w Holandii. Rano o 7:30 wsiadałem w autobus, bo szkoła mistrzostwa sportowego zaczynała zajęcia o ósmej. Potem wszystkie grupy młodzieżowe, rezerwy i pierwszy zespół.  I tak dwa tygodnie. Na pożegnanie rzuciłem im, że zagra u nich mój piłkarz. Pokiwali kurtuazyjnie głowami i rozstaliśmy się w dobrych humorach. Później w Holandii pojawiłem się z Sokołem Tychy na obozie. Rozegraliśmy tam dobre trzy mecze sparingowe. Po jakimś czasie zadzwonił z Rotterdamu telefon. – Chcielibyśmy sprawdzić trzech chłopaków od was. Moussę Yahayę, Macieja Bykowskiego i Jurka Dudka. Pierwszy był już jedną nogą w Legii, drugi grał w Polonii a trzeciemu… jakiś czas później wręczałem nagrodę najlepszego bramkarza ligi holenderskiej. Zawód trenera to przeważnie nie jest wdzięczne zajęcie, ale zdarzają się momenty, których nie da się kupić.Tamtejsi trenerzy zaczęli mieć do mnie zaufanie. Resztę już znacie.

Polecane wpisy