
16 sierpnia 1980 roku, równo o siedemnastej Bałtyk Gdynia rozpoczął swój historyczny mecz w ekstraklasie. To nie był zwykły dzień w Trójmieście. Nie wszyscy kibice biało – niebieskich dotarli na stadion. Choć według obliczeń było ich około ośmiu tysięcy, to jednak wielu z nich nie zobaczyło debiutu swojej drużyny w najwyższej lidze. Zostali w stoczniach. Piłka nożna musiała zejść na dalszy plan. W sierpniu ‘80 pisała się bowiem najnowsza historia Polski.
Nie będzie Stoczniowca.
Rywalem Bałtyku była opolska Odra. Ligowy średniak. Dobry zespół na otrzaskanie się w nowych realiach. Droga do ekstraklasy, wówczas nazywanej po prostu, pierwszą ligą trwała aż jedenaście sezonów spędzonych na drugim froncie. Liczyła 310 spotkań, w których gdyńska jedenastka zdobyła 319 punktów i strzeliła 358 goli.
-Zebrała się taka grupa chłopaków, której zaczęło iść – wspomina Stanisław Głowacki, od sześćdziesięciu lat związany z klubem, autor monografii Bałtyku. – Dużo nie było trzeba. Ambitni ludzie, dobry trener, plan działania i wsparcie Stoczni imienia Komuny Paryskiej.
Na czele Zjednoczenia Przemysłu Okrętowego stał wówczas Stanisław Skrobot. Ten sam, który w grudniu ‘70 podobnie jak inni partyjni decydenci nie chciał słyszeć ani o uwolnieniu aresztowanych członków komitetu strajkowego, ani tym bardziej o przybyciu na miejsce i podjęciu dialogu z protestującymi. Skrobot marzył o stoczniowej potędze. Chciał ją tworzyć na wzór śląski. Najchętniej poprzebierałby wszystkich w mundury, aby wzorem górników można było paradować na wszelkich świętach i paradach. – W Stoczni Szczecińskiej jest Stal Stocznia Szczecin, w Gdańsku z Polonii zrobiliśmy Stoczniowca, więc wy też będziecie Stoczniowcem – Głowacki wspomina pierwsze przywitanie z dyrektorem ZPO. – Po wyjściu ze spotkania pomyślałem sobie. Broń nas Panie Boże, żebyśmy zmienili nazwę klubu.
Ostatecznie Klub Sportowy “Bałtyk” przemianowano na Stoczniowy Klub Sportowy Bałtyk. Kompromis będący tak naprawdę kosmetyczną zmianą sprawił, że pieniądze ze Stoczni imienia Komuny Paryskiej popłynęły do Bałtyku a Stanisław Skrobot był zadowolony. Wielce jednak prawdopodobne, że zwycięstwo w pierwszym historycznym meczu z Odrą 1:0 w sierpniu 1980 roku dla dyrektora Zjednoczenia Przemysłu Okrętowego zeszło na dalszy plan.
Jak Sobolewski.
Najmocniejszym ogniwem w Bałtyku Janusz Gajewski. Prezes klubu. To on w głównej mierze przekonał Stanisława Skrobota, aby kuratelę nad klubem roztoczyła stocznia. Gajewskiego można porównać do Ludwika Sobolewskiego, legendarnego sternika Widzewa Łódź. Dla obu nie było rzeczy niemożliwych. Gdy wyrzucano ich drzwiami, wchodzili oknem. Gdy zawzięli się na jakiegoś piłkarza, robili wszystko, aby go pozyskać.
-Już na początku lat osiemdziesiątych, Gajewski chciał grać przy sztucznych światłach. Wiedział, że jak przyjedzie do nas Legia, czy Widzew to mecze Bałtyku będą miały niesamowitą oprawę. Maszty miał już w zasadzie dogadane ze stocznią, bo tam akurat zmieniano oświetlenie. Jednak na drodze na stadion, stanęła jupiterom… Solidarność. – Wspomina Piotr Rzepka, piłkarz i trener Bałtyku. – Wszystko działo się w lecie 1980 roku. Gajewski nie miał szans przewidzieć, że z zakładu nie będą wypuszczani nie tylko robotnicy, ale i słupy oświetleniowe. Konstrukcji ostatecznie nie udało się przewieźć. – Jupitery rozbłysły, jak grałem już we Francji. Pod koniec lat osiemdziesiątych – puentuje Rzepka.
Chichotem historii jest zresztą fakt, że to rozrastający się ruch społeczny okazał się później przysłowiowym gwoździem do trumny dla Bałtyku. W Stoczni rok po roku dokładniej oglądano każdą złotówkę. Z każdym rokiem tych złotówek Bałtyk dostawał mniej. Stoczniowcy walczyli z komuną a w chwilach wolnych od pracy i strajków szli na mecze biało – niebieskich.
Jednak w początkach swojej świetności w Bałtyku pieniędzy nie brakowało. Pierwsza liga mogła być w Gdyni już rok wcześniej, ale w ostatniej kolejce nie udało się wygrać z Zawiszą Bydgoszcz. Komplet kibiców na stadionie i schowana w lesie, zamówiona przez Gajewskiego orkiestra dęta nie doczekały się gola. Remis urządzał wtedy Zawiszę, ale Bałtyk dostał się do elity rok później.
Pierwsza jedenastka.
Bramki Bałtyku w historycznym pierwszym meczu w najwyższej lidze bronił Wiesław Zakrzewski. Nie miał warunków jak na bramkarza, ale w szesnastce wyprawiał cuda. Potrafił wyjść do dośrodkowania na sam koniec pola karnego.
Na prawej obronie grał Stanisław Melcer. Niemiłosiernie chudy. Zawzięty, wyrachowany kościotrup. – To była taka żyła, że Smolarek i Okoński uciekali od niego, jak najdalej. Nie faulował, ale jak wchodził w piłkę, to zawsze bolało. Bez cienia wątpliwości, piłkarz do jedenastki wszech czasów Bałtyku.
Adam Walczak i i Mieczysław Gierszewski byli stoperami. Mietek niski, ale bardzo szybki. Ciągle wyprzedzał. Adam czytał grę i potrafił lewą nogą zagrać dokładnie na pięćdziesiąt metrów. Uderzyć z rzutu wolnego. Taktyk i gość z motorkiem w tyłku. Perfekcyjnie się uzupełniali.
Stefan Puzdrowski grał z lewej strony i w zasadzie kończył już karierę. Awans był dla niego ukoronowaniem gry w biało-niebieskich barwach. Pod koniec meczu zmienił go Kędzia, który również pomału zbliżał się do końca kariery.
Romek Wachełko był mózgiem drużyny. Doskonale czuł grę. Decydował kiedy przyspieszyć a kiedy zwolnić. Bałtyk grał tak naprawdę rytmem, który zarządził Roman. Nigdy nie dał się wyprowadzić z równowagi, mimo że rywale często prowokowali. Z Żyrardowa pochodziło dwóch klasowych futbolistów. Pierwszym był Krzysztof Kamiński – ostoja Widzewa Łódź z czasów jego świetności a drugim właśnie Wachełko. Co ciekawe, obaj mieli epizody w Legii Warszawa, ale kariery zrobili gdzie indziej.
Henryk Mojsa przyszedł ze Stoczniowca. Cały czas kombinował. Co zrobi przeciwnik? Gdzie poleci piłka? Kto się częściej obcina? Którego rywala omijać szerokim łukiem? Mojsa wszystko analizował na długo przed meczem i potem na tej wiedzy bazował. Nie był to sprinter, nie było w jego grze szaleńczych zrywów i zabójczych rajdów, ale zawsze był na miejscu. Piłka do niego leciała.
Andrzej Bikiewicz grał raz w Bałtyku, raz w Arce. Zresztą to w meczu tych drużyn wydarzyło się nieszczęście, które zaważyło na dalszej karierze. Otóż pędząc do piłki Bikiewicz zderzył się z Ryszardem Szewczykiem. Biki grał zawsze w największych ochraniaczach, jakie były dostępne. Rysiek, przeciwnie. Nie założył ich wcale. Jednak to noga Bikiewicza nie wytrzymała a piłkarz Arki tylko się otrzepał. Powrót po kontuzji był trudny. Być może tego, co udało się wyleczyć, nie dało się tak łatwo wyrzucić z pamięci?
Nowacki miał za to niesamowity gaz i mocne uderzenie z prostego podbicia. Krępy, nogi krzywe. Nie do przewrócenia. W drugiej lidze zdobywał bramki jak na zawołanie. Dwukrotnie zostawał królem strzelców. Był wyznaczony do stałych fragmentów gry, zanim w klubie pojawił się Andrzej Zgutczyński. Bazował na błędach obrońców a że w pierwszej lidze grali lepsi defensorzy, zaczęły się dla niego schody i nie był już tak skuteczny.
Zgutek grał z przodu. To właśnie do niego w 24.minucie gry z Odrą dograł Bikiewicz. Uderzona płasko po ziemi piłka zatrzepotała w bramce gości. Tak padł historyczny gol dla Bałtyku. Gol na miarę dwóch punktów, bo mądrze grająca w tyłach gdyńska jedenastka nie dała się oszukać przyjezdnym. Jego strzelec przejdzie później do historii piłki z Górnikiem Zabrze, gdzie dwukrotnie zdobędzie mistrzostwo Polski a sam w barwach śląskiej drużyny zgarnie tytuł najskuteczniejszego strzelca ligi.
W składzie Bałtyku był jeszcze jeden zawodnik. Pozyskany w dość nietypowych okolicznościach. Po jego przyjściu kontakty na linii Bałtyk Gdynia – Lechia Gdańsk popsuły się na kilka dobrych lat.
Złapany na dworcu.
Piotr Rzepka jechał pociągiem z Koszalina do Gdańska. Na Gdyni Głównej miał przesiadkę, ale w kolejkę do Wrzeszcza już nie wsiadł. Na dworcu czekali na niego wysłannicy Bałtyku. Byli zdeterminowani do tego stopnia, że obstawili wszystkie wyjścia. Nic dziwnego, bo po młodzieżowych wicemistrzów Europy z 1980 roku ustawiła się kolejka chętnych. Dziekanowski, Tarasiewicz, Wdowczyk, Matysik to tylko kilka nazwisk z ówczesnej ekipy Henryka Apostela, która w ostatnich minutach przegrała w Lipsku walkę o złoto z Anglikami.
– Bardzo zależało mi na grze i studiach w Trójmieście. Lechia złożyła propozycję, ale Bałtyk zdecydowanie ją przebił i nie mam tu wcale na myśli wysokości kontraktu. To był klub który miał wszystko. Świetną bazę szkoleniową, hotel, basen a nawet ośrodek w górach, z którego mógł do woli korzystać. Gdy trener chciał jechać z drużyną na zagraniczne zgrupowanie, to jechał. W perspektywie była gra w pierwszej lidze w bardzo silnej drużynie. Takiej, na której takie nazwy jak Legia, Lech, czy Górnik nie robiły żadnego wrażenia.
Rzepka, jako piłkarz został w Gdyni przez osiem lat. Jest klubowym rekordzistą pod względem występów w ekstraklasie i strzelonych w niej goli. Liczby robią wrażenie – odpowiednio: 188 gier i 22 bramki. Legendą Bałtyku pozostanie na zawsze. Od niedawna po raz drugi w życiu jest także trenerem Kadłubów, które w sezonie 2019/2020 grają w III lidze. Bronią się przed spadkiem. Przez ostatnie czterdzieści lat nad morzem wiele się zmieniło. Stocznia nie pomaga już klubowi. Basen, hotel i ośrodek w górach zresztą też do niej nie należą. Na Gdyni Głównej nie czeka też komitet powitalny klubowych działaczy. Jadącego z Koszalina do Gdańska młodego zawodnika, Bałtyk nie sprzątnie już sprzed nosa Lechii.
Debiutujący w pierwszej lidze Bałtyk, na półmetku sezonu zajął drugie miejsce. Ostatecznie uplasował się na szóstym, mając tyle samo punktów, co trzecie Szombierki. Do drugiej w tabeli Wisły zabrakło jednego punktu. Widzew, który został wówczas mistrzem Polski zgromadził o trzy oczka więcej od ekipy znad morza.
W Sierpniu ’80 pisały się najważniejsze karty najnowszej historii Polski. Gdzieś w cieniu potężnych stoczniowych dźwigów, najważniejszy rozdział swojej historii pisano też w Bałtyku Gdynia.
*Piłkarzy pierwszej jedenastki z historycznego meczu z Odrą Opole wspominał Piotr Rzepka.
** Autor korzystał z książki “75 lat – Bałtyk Gdynia” autorstwa Stanisława Głowackiego.