
Kolejarz Katowice może pochwalić się tak naprawdę jednym piłkarzem. W dodatku niewysokim. Adam Kucz, legenda katowickiej Gieksy zaczynał właśnie przy Alfreda. Wychowanek Kolejarza grał przy Bukowej w czasach jej największej świetności. Mierzył się na boisku z Ricardo Sa Pinto, Zinedinem Zidanem, czy Berndem Szusterem. Słynna na całą Polskę dekada Gieksy jest też dekadą Adama Kucza.
To jak było z tym Jackiem Wiśniewskim?
Do dziś mam ciarki, jak sobie o tym przypomnę. Graliśmy z Górnikiem Zabrze. Oni ostro, my ostro. Taki był śląski charakter. Nikt nie odstawiał nogi, nikt nie bał się grać na granicy faulu. A czasami i za tą granicą. Wiedzieliśmy, że ani na moment nie możemy im odpuścić. Gieksa to był zespół, który mógł przegrać, ale na pewno nie pozwolił sobie w kaszę dmuchać. W pewnym momencie wystartowałem do piłki i widzę, jak zbliża się do mnie jakiś drab z Górnika. Niewiele myśląc z całej siły zaatakowałem piłkę. On też. Tyle że, jakimś dziwnym sposobem ja zostałem na murawie a on wyleciał gdzieś na wysokość drugiego piętra. Myślę sobie, czy jest tam jeszcze jakiś łysy oprócz Wiśniewskiego? Szybki rzut oka na murawę i już wiedziałem. Jak on wstanie, to mnie zabije. Więc pędze do niego i krzyczę już z daleka “Jacek, nawet nie wiesz jak cię przepraszam!” Ale był w takim szoku, że nic nie odpowiedział. Przez cały mecz kontrolowałem, czy gdzieś tam się na mnie nie czai. Miałem do niego duży szacunek, bo przeciw niemu grało się bardzo ciężko. Wiele serca zostawiał na boisku dla Górnika. Dziś takich walczaków ze świecą szukać.
Wiśniewski uchodził za twardziela numer jeden w całej lidze.
Był jeszcze Darek Pasieka z Zawiszy, który też nie brał jeńców. Pamiętam, jak zaatakował mnie wślizgiem. Zbliżał się do mnie jak rozpędzony, granatowy saneczkarz. Uciekłem z nogami do góry a on na dupie wyjechał aż za linię. “Ty już do szatni lecisz?” – krzyknąłem za nim. Ale nie ma co ukrywać, że my też nie byliśmy aniołkami. Już przed wyjściem na murawę robiliśmy wszystko, żeby przeciwnika wytrącić z równowagi. Każdy darł gębę, walił pięściami w ten blaszany tunel, gdy graliśmy u siebie. Na boisku na jeden faul potrafiliśmy odpowiedzieć trzema, przy czym bez różnicy było czy gramy z Miliarderem Pniewy, Legią, czy Bordeaux. Tu naprawdę jeden szedł za wszystkimi, wszyscy za jednym. Gdy ktoś mnie wykosił, reszta już wiedziała, co ma robić. Zaznaczmy jednak bardzo wyraźnie. Byliśmy drużyną grającą twardo, nieustępliwie, ale nie brutalnie. Byliśmy wojownikami, nie chamami. I przede wszystkim potrafiliśmy grać w piłkę. Bez tego, żadne faule by nam nie pomogły.
O czym przekonały sie i Aris i Bordeaux.
Z meczu z Grekami najbardziej zapamiętałem kibiców, którzy rzucali w nas wszystkim co mieli pod ręką. Na boisko wychodziło się tak jakby z krypty. I od razu po wyjściu pierwsze co rzucało się w oczy, to fanatycy Arisu wiszący na siatkach niepozwalających na przedostanie się na murawę. Z wymierzonymi w nas butelkami. W naszą stronę poleciało tyle monet, że jakby je wszystkie pozbierać, to starczyłoby na dobry obiad. Nie mogliśmy rozgrzewać się przy liniach bo bez przerwy w naszą stronę coś frunęło. Było tak głośno, że na boisku w ogóle siebie nie słyszeliśmy. Po meczu przez godzinę nie mogliśmy wyjechać ze stadionu. Trwała tam regularna bitwa z policją, którą zresztą wywołał Jojo, bo to on strzelił decydującego karnego.
Z kolei we Francji, gdy wyszliśmy na przedmeczowy trening to murawa wyglądała tak pięknie, że aż szkoda było na niej trenować. Wszystko perfekcyjnie przystrzyżone, co do milimetra. Pierwszy raz w życiu widziałem takie boisko. Odegraliśmy się wtedy na Tonim, trenerze Francuzów, który prowadził przeciwko nam Benfikę w poprzednim sezonie. Wtedy wygrał, chociaż nie zapomnę nigdy gola którego strzeliłem na Estadio da Luz bezpośrednio z rzutu rożnego. Bramka powinna być zaliczona. Nie trzeba było VAR-u żeby zobaczyć, że futbolówka jest za linią. Na nasze nieszczęście jedynymi, którzy tego nie zauważyli, byli sędziowie. Ale wracając do Bordeaux. Po meczu świętowaliśmy na wesołym miasteczku. Może zabrzmi to dziwnie, ale to było kapitalne miejsce. Knajpka przy knajpce, obok karuzele, gabinety strachów i my, jako najszczęśliwsi ludzie w całym tym lunaparku. Kiedy wróciliśmy do Polski, kibice na wielu stadionach bili nam brawo, gdy wychodziliśmy na rozgrzewkę. Każdy wiedział, że wywalczyliśmy to zwycięstwo charakterem. Zostawiliśmy serca i płuca na boisku, w zamian dostaliśmy szacunek trybun. Nie tylko tych katowickich.
Pięknych chwil byłoby na tyle. Czekam teraz na opowieść o Araracie Erewań.
Rewanż był straszny. Najpierw męczący lot, potem hotel z karaluchami wielkości pięści. I sam mecz rozgrywany w spiekocie powyżej trzydziestu stopni, co oczywiście nas w żaden sposób nie tłumaczy. Mieliśmy dwie bramki zapasu z Katowic, powinniśmy to dowieźć, ale nic się wtedy nie kleiło. Skończyło się karnymi, które przegraliśmy 2:4. Z perspektywy czasu, lepiej że wygraliśmy konkurs jedenastek z Arisem, niż z Araratem, ale oczywiście zawód był wtedy ogromny.
Dochodzimy do kluczowej kwestii dla tej rozmowy. Musi wreszcie paść nazwa “Kolejarz Katowice”.
Tata pracował na kopalni Staszic i dostał przydziałowe mieszkanie w Katowicach. Los chciał, że z domu na Wełnowcu najbliżej było na Kolejarza. Spotkałem tam trenera Pieprzycę i tak to się zaczęło. Na Kolejarzu trenowałem przez całą podstawówkę. To były czasy, które w żaden sposób nie przystają do dzisiejszej rzeczywistości, bo czy wyobraża pan sobie, że my jako małe bajtle za wygrany mecz dostawaliśmy w prezencie od klubu po czekoladzie? Za stroje też nie musieliśmy płacić, bo sponsorowała je kolej. Później wypatrzył mnie Henryk Grzegorzewski, trener juniorskich zespołów Gieksy i choć robiłem tam postępy, to jednak postanowiono mnie odpalić. Szukali innego typu zawodnika, czyli mówiąc wprost – byłem dla nich za niski. Trafiłem do III ligi, do Emki na Kostuchnę, ale przy Bukowej zapamiętał mnie Zbigniew Myga i gdy z GKS-u poszedł na pierwszego trenera Zagłębia Sosnowiec postanowił mnie ściągnąć. Pamiętam, że w Katowicach przecierali oczy ze zdumienia. Zagłębie wygrało w karnych baraże o Ekstraklasę z Jagiellonią Białystok. Trafiłem do drużyny, w której grali Marek Koniarek, Ryszard Czerwiec i Piotr Mandrysz. Utrzymać się nie udało, ale prezentowałem się na tyle dobrze, że w Gieksie doszli jednak do wniosku, że taki typ piłkarza jak ja, jednak im pasuje. Musieli mnie nawet kupić, bo najpierw wymienili mnie na Marka Haładyna. Były jeszcze propozycje z Ruchu Chorzów i ŁKS-u Łódź, ale Gieksa, tak jak Kolejarz była najbliżej domu i co tu dużo gadać – najbliższa sercu.
Dziś pewnie i na Kolejarzu i na Gieksie witają pana z honorami.
Na Gieksie trochę brakuje ciągłości pokoleniowej. Cały czas im kibicuję, ale w klubie było tyle rotacji, że z dawnej gieksiarskiej zadziorności nic już nie pozostało. Drużyna potrzebuje czasu, aby się dotrzeć i pokoleń kibiców i zawodników, którzy dbają o jej tożsamość.
A Kolejarz?
Na Kolejarza czasem wpadnę! Wie pan, jak to jest, jak stadion blisko? Człowieka korci, żeby się przejść.
Podobał ci się ten tekst? Wesprzyj nas, abyś mógł/mogła czytać kolejne. Tu możesz zamówić najnowsze Skarby Miasta – Poznań 2020 i dołożyć się do ich produkcji:
Tekst pochodzi z Sagi Śląskiej I. Książka jest dostępna w naszym sklepie.